Chorwacja

Chorwacja

niedziela, 7 września 2014

Via Baltica

Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia- (sierpień 2014)


Ten wyjazd jak zresztą większość naszych wcześniejszych był zupełnie spontaniczny. Poprzedniego dnia zakupiliśmy przewodnik i o 6 rano wyruszyliśmy na północny wschód. Droga była dość pusta, chociaż wraz z biegiem dnia przybywało coraz więcej tirów i nie jechało się już tak swobodnie. Naszym pierwszym miejscem docelowym było Wilno do którego dotarliśmy ok 14. Udało nam się znaleźć nawet bezpłatny parking pod jakimś sportowym obiektem i ruszyliśmy w stronę Starego Miasta. Wileńska starówka zrobiła na mnie duże wrażenie- wszystko bardzo zadbane, czyste. Udaliśmy się w stronę Ostrej Bramy, która broniła niegdyś wjazdu do miasta, zobaczyliśmy Uniwersytet Wileński- jeden z najstarszych tego typu obiektów w tej części Europy, katedrę Św. Stanisława z wielką dzwonnicą. Później odwiedziliśmy wieżę Giedymina i Zamek Górny skąd roztaczał się piękny widok na całe miasto. Zdążyliśmy jeszcze zjeść obiad i wieczorem pojechaliśmy do miasteczka oddalonego ok 20km od Wilna, gdzie mieliśmy zabukowany nocleg.






Na miejscu przywitali nas przemili właściciele, którzy poczęstowali nas warzywami ze swojego ogródka, a wieczorem wspólnie karmiliśmy ryby w stawie.
Następnego dnia wyruszyliśmy zobaczyć zamek w Trokach. Troki położone są bardzo malowniczo pomiędzy wieloma jeziorami. Pogoda co prawda nieco się pogorszyła. Gdyby było bezchmurne niebo i piękne słońce widoki byłyby jeszcze bardziej bajkowe.


Nie wchodziliśmy do zamku, nie wiem jak wygląda w środku, ale według opinii innych większe wrażenie robi z zewnątrz. Tego więc się trzymaliśmy, a zamiast biletów zakupiliśmy na miejscu drożdżowego, pieroga- kybyna, który jest oryginalnym, tradycyjnym daniem kuchni Karaimów- mniejszości zamieszkującej tamtejsze rejony.


Po południu odwiedziliśmy Kierniów- położony na pięciu wzgórzach gród uznawany za centrum pogańskiej Litwy.


Z Kierniowa udaliśmy się w jeszcze jedno miejsce- do miasteczka Birsztany, uznawanego za typowo uzdrowiskową miejscowość. Tam też wypożyczyliśmy sobie dwuosobowy rower tandem o tyle dziwny, że osoba siedząca z przodu nie miała możliwości kierowania. Chwilę musiało nam zająć to, aby utrzymać na nim równowagę i swobodnie jechać:) Po wypełnionym po brzegi dniu wróciliśmy na nocleg, aby już następnego ranka wyruszyć w stronę Rygi.
Droga z Wilna do Rygi zajęła nam ok 3h, po drodze dopadł nas spory korek. Ryga ma zupełnie inny charakter niż Wilno. Brukowane, kręte uliczki z mnóstwem knajpek, przepiękne kamienice, dużo kościołów- to wszystko tworzy niepowtarzalny klimat. Trafiliśmy akurat na Riga City Festival- coroczne imprezy z koncertami, straganami, wystawą starych samochodów. Fantastyczny czas, bardzo dużo ludzi, niesamowita atmosfera.



 
W Rydze skupiliśmy się głównie na Starym Mieście, chociaż bardzo ciekawym miejscem okazał się Targ Centralny- ogromny kompleks składający się z kilku hal, a w każdej z nich można było kupić coś innego. Najciekawszy okazał się targ rybny, z gatunkami takimi jakich nie widziałam nawet na Sycylii. Płaszczki, krewetki o wszystkich rozmiarach, raki, ryby żywe, suszone, kilkumetrowy sum. Gwarna atmosfera,  miejsce gdzie mieszkańcy Rygi codziennie zaopatrują się w świeże produkty. Na targowisku spróbowałam też świeżutkiego, jeszcze gorącego tradycyjnego pieczywa wypiekanego w kamiennym piecu, gdzie ciasto przykleja się do jego ścian. Smakowało jak żadne inne.



 W Rydze jest także sobowtór Pałacu Kultury tylko nieco mniejszy:) To łotewska Akademia Nauk.


 Późnym wieczorem pojechaliśmy do małej miejscowości niedaleko Jurmali, gdzie mieliśmy nocleg. Tutaj warunki już nie były tak idealne, plusem było to, że mieliśmy balkon z widokiem na stary ogród i kilkanaście kroków do plaży. W okolicach Rygi plaża jest bardzo szeroka, piaszczysta. Są na niej poustawiane nawet bramki do gry w piłkę nożną, boiska do siatkówki, są też ławeczki, jakoś tak trochę inaczej niż u nas. 




Następny poranek spędziliśmy właśnie na plaży w okolicy Jurmali zwiedzając przy okazji miasteczko, oraz przedmieścia Rygi.
Kolejnym celem naszej wyprawy był Tallin. Widać to doskonale, że im dalej na północ tym na drogach coraz puściej. W samym Tallinie mieszka ponad 400 tys. osób, czyli ok 1/3 ludności całego kraju. Można sobie wyobrazić jakie ma to odniesienie chociażby do Warszawy. Jadąc do Tallina odwiedziliśmy tzw. letnią stolicę Estonii- Parnawę z bajkową starówką i śliczną plażą.


 Sam Tallin to dla mnie przede wszystkim Rynek i Zamek Toompea z pięknymi basztami, które mnie osobiście przypominały kolorowe kredki:)




Tallin według mnie to numer jeden, który pobił nawet Rygę. Przepiękna katedra Św. Aleksandra Newskiego, kościół Św. Olafa, wszystko tak pięknie zachowane, stare i tajemnicze.




Obok pięknej starówki można jednak dostrzec odrapane obiekty z poprzedniej epoki np.: Linnahall wybudowany na igrzyska olimpijskie w 1980 roku. Niegdyś centrum sportowo- kulturalne, dziś miejsce spotkań młodzieży, skąd rozciąga się widok na port.


Będąc już w Tallinie udaliśmy się do portu, aby zorientować się gdzie można się jeszcze udać. Promem z Tallina można dopłynąć w parę godzin m.in. do Sankt Petersburga, Sztokholmu i Helsinek. Do Rosji niezbędne są wizy więc Sankt Petersburg odpadał, do Sztokholmu trochę za daleko, wybraliśmy więc Helsinki. Kupiliśmy bilety na 7.30 następnego dnia, odprawa rozpoczynała się o 6. Trzeba było również pamiętać, że czas w Estonii jest przestawiony o jedną godzinę do przodu. Wstaliśmy więc gdzieś ok 4;) Prom płynął 2h i przed 10 dobiliśmy do brzegów Finlandii!


Na początku pogoda co prawda nie była optymistyczna, jednak później na szczęście się w miarę rozpogodziło. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od charakterystycznego białego kościoła z zielonymi kopułami- jest to Wielki Kościół Św. Mikołaja. Robi on wrażenie, szczególnie, gdyż znajduje się na wzniesieniu, co zapewnia mu widoczność z wielu miejsc.


Siusiający różowy ludek:)




Udaliśmy się też w stronę wybrzeża, gdzie spróbowaliśmy renifera. Do tej pory nie wiem czy tak pysznie smakował, czy po prostu byłam już tak przeokropnie głodna;) Po południu popłynęliśmy również na wyspę, na której znajduje się twierdza broniąca Helsinek. Obecnie jest to atrakcja turystyczna wpisana na listę UNESCO. Suomenlinna to właściwie zespół wysp z przepięknym skalistym wybrzeżem, bajkowymi zatoczkami i „domkami hobbitów”, w których to prawdopodobnie trzymano kiedyś broń. Obecnie na wyspie mieszka ok 800 osób, jest nawet jeden sklep.





Skandynawia to przede wszystkim przepiękna przyroda. Będąc na na Soumenlinnie miałam trochę podobne odczucia jak podczas naszej wyprawy do Karlskrony w Szwecji. Jest tam coś innego tak bardzo pięknego czego nie ma nawet na gorącym Cyprze czy we Włoszech.

Na prom powrotny do Tallina musieliśmy zdążyć na 22.30. Leżąc na restauracyjnej kanapie nie mogłam usnąć tak bardzo bolały mnie mięśnie nóg. Musiały być również spore fale bo czułam się trochę jak na huśtawce. Przed 1 w nocy dotarliśmy wreszcie na pobliski parking przy porcie w Tallinie, gdzie czekał na nas samochód. Dzień się jednak jeszcze nie kończył. Właściwie to zaczynał się jego kolejny, najważniejszy etap. Musieliśmy wyruszyć w drogę powrotną w kierunku Polski jeszcze tego samego dnia/ nocy, urlop powoli się kończył, nie mieliśmy już także zaklepanego kolejnego noclegu. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak zmęczona. Poprzedniej nocy spaliśmy może ze 4h, albo i mniej. Już wiem również co to takiego halucynacje- a może to ten renifer;) Nie ważne, w każdym razie daliśmy radę i szczęśliwie dotarliśmy do domu. Z podróży przywiozłam kolejne magnesy, które codziennie przypominają mi o fantastycznych miejscach, które to miałam okazję zobaczyć.



środa, 28 maja 2014

Sycylia


Sycylia- (maj 2014)

Warszawa- Trapani- Erice- Marsala- Catania- Adrano- Maletto- Palermo- Trapani

 Sycylia to ludzie. Fantastyczni!
 Nigdzie indziej nie spotkałam się do tej pory z taką serdecznością i otwartością. Już po kilku minutach rozmowy z nowo poznaną osobą na ulicy, kiedy to chcieliśmy zwyczajnie zagadać jak trafić w konkretne miejsce, stawaliśmy się starymi, dawno nie widzianymi przyjaciółmi. Wymieniliśmy telefony i mogliśmy kontaktować się w razie problemów.  Innym razem, gdy w Maletto podczas upału szukaliśmy sklepu spożywczego otrzymaliśmy 2 litrową butelkę wody, tak zwyczajnie... Sycylijczycy mają zawsze czas, nie spieszą się
i trąbią na potęgę- właściwie nie wiem do końca w jakim celu:) Jadąc autobusem z Palermo do Catanii kierowca jechał głównie lewym pasem, trąbił i wszystkie osobówki zjeżdżały mu z drogi. Całkiem inaczej niż u nas. Sycylijczycy nie mówią o sobie, że są Włochami. Jak sami twierdzą to zupełnie inny kraj.

Sycylia to miejsce pełne kontrastów. 
Z jednej strony bajeczne krajobrazy, widoki zapierające dech w piersiach. Z drugiej- śmieci na ulicach miast, wszechobecna bieda, odrapane budynki. Nowoczesne pociągi, świetne drogi, piękne zabytki, a obok zawalające się kamienice i dzieci w wózku zrobionym z kartonu na kółkach... Miałam wrażenie, że wieczorami szczególnie w okolicach dworców nie jest zbyt bezpiecznie, a wchodząc w małe, boczne uliczki Palermo czuć było na sobie wzrok innych. Nie można zapomnieć, że Sycylia to miejsce pełne imigranów, przystanek w podróży między dwoma światami...





Sycylia to skutery!
Jeżdżą wszyscy- męższyźni, kobiety, dzieciaki, starzy i młodzi. Kto tam zwraca uwagę na kaski i ochraniacze. Spodobała mi się pewna sytuacja, kiedy to rodzinka z może 2 letnim chłopczykiem weszła na skuter- tata z przodu, mama z tyłu, a pomiędzy nimi zgnieciony, szczęśliwy maluch.
 I pojechali. W zasadzie to ani razu nie widziałam żadnego wypadku czy stłuczki. Myślę, że sycylijczycy opracowali sobie swój własny chaotyczny, lecz bezkolizyjny sposób jazdy:) Dla nas turystów przejscie na drugą stronę szerokiej ulicy to było jak bieg po polu minowym;)  Przed samochody trzeba po prostu wchodzić mając nadzieję, że jednak cię zauważą. Nie widziałam tam czegoś takiego jak zatrzymywanie się aut przed przejściami dla pieszych, może raz nam się to przytrafiło, ale na pewno nie jest to powszechne.



W Trapani wylądowaliśmy późnym wieczorem. Lotnisko oddalone jest od miasta o ok 20km więc wsiedliśmy w autobus i odjechaliśmy w nieznane;). Na miejsce dotarliśmy po 22. Tam z przystanku odebrała nas Alina- u której to mieliśmy zarezerwowany nocleg. Wąskimi uliczkami dotarliśmy do mieszkania.
Pierwszego dnia postanowiliśmy zwiedzić najbliższą okolicę. Trapani to typowo portowe miasteczko, z targiem rybnym, kutrami i mewami krążącymi nad głową:)


 Trapani to też wiatraki i saliny, z których wydobywana jest sól. Płytka woda przyjmuje różne odcienie w zależności od występujących w niej minerałów.




 Udało nam się także trafić na passeggiate- tradycjny sycylijski spacer po mieście odbywający się głównie w niedzielę wieczorem. Wychodzą wtedy całe rodziny, znajomi, wszyscy elegancko ubrani, spotykają się, rozmawiając w grupkach. Miasteczko robi się momentalnie zatłoczone- miałam wrażenie, że wszyscy opuścili swoje domy jednocześnie. Istnieje także coś takiego jak passeggiata samochodowa- wszyscy jadą wolno, z opuszczonymi szybami i rozmawiają mijając się na zakrętach. Bardzo, ale to bardzo spodobał mi się ten zwyczaj!
Kolejnego dnia wybraliśmy się do Erice- miasteczka położonego na wzgórzu wznoszącym się nad Trapani. Można się tam dostać kolejką lub autobusem. My wybraliśmy autobus. Erice to urocze miejsce o typowej średniowiecznej architekturze, z krętymi, wąskimi uliczkami. Gdy tylko dotarliśmy na górę wszystko było we mgle, co sprawiało wrażenie jeszcze większej tajemniczości. Później wyszło słońce, zrobiło się ciepło i Erice nabrało innego charakteru- równie pięknego.




Wybraliśmy się również na Favignanę- wyspę znajdującą się na zachód od Sycylii. Dopłyneliśmy tam wodolotem - obydwoje w kiepskim stanie, bo Sycylia podarowała nam coś na kształt egipskiej zemsty faraona. W gruncie rzeczy plusem mojej choroby była spora oszczędność na jedzeniu;) Ten dzień spędziliśmy w całości na plażowaniu.




W kolejnych dniach przenieśliśmy się na wschód. Z Trapani udaliśmy się  autobusem do Palermo, a stamtąd do Catanii. Tam czekał już na nas Luca. Catania położona jest u stóp Etny, wprost z balkonu mieliśmy widok na dymiący wulkan. Samo miasto nie zrobiło na mnie pozytywnego wrażenia. Zatłoczone, wszędzie samochody i spaliny. Jednak jest to doskonałe miejsce wypadowe. Pierwszego dnia wybraliśmy się na wycieczkę pociągiem dookoła wulkanu. Linia ta nazywa się Circumetnea- co ważne nie odjeżdża z dworca głównego, tylko z końcowej stacji metra.


Była to doskonała wycieczka na cały dzień- na jednym bilecie, który kosztował jakieś 7 euro można wysiadać i wsiadać tyle razy ile się chce, zwiedzając przy okazji mniejsze miejscowości i wioski położone na wulkanie. Tak też zobaczyliśmy Adrano i Maletto, zrobiliśmy sobie wycieczkę do typowych, sycylijskich wsi, położonych wysoko na Etnie.



Następnego dnia pojechaliśmy do Taorminy. 


Dzień ten spędziliśmy z przypadkowo napotkanym chłopakiem pochodzącym z Indii, podróżnikiem przemieżającym Europę z plecakiem. Wspólnie chodziliśmy po ogrodach, uliczkach. Taormina to zupełnie inna bajka. Piękny kurort, zupełnie inny niż pozostałe sycylijskie miasta. Wszędzie kwiaty, restauracje i pamiątki najdroższe na całej wyspie.





 Taormina położona jest na skalnym tarasie skąd roztaczają się fantastyczne widoki. 


Z plażą na dole połączona jest kolejką kursującą co jakiś czas, gdy zbierze się grupka osób. My zeszliśmy na dół pieszo. Plaża kamienista, a woda zupełnie przezroczysta.



 Z plaży przedostaliśmy się na małą wysepkę Isola Bella- jeszcze do niedawna będącą własnością prywatnej osoby.


 Teraz znajduje się tu rezerwat przyrody.




 Następnie po wjechaniu kolejką na górę do centrum miasteczka postanowiliśmy wspiąć się jeszcze wyżej na szczyt wznoszący się nad Taorminą, skąd roztaczał się jeszcze większy widok na całą okolicę. Taormina to jedno z tych miejsc, które zdecydowanie warto odwiedzić będąc na miejscu.




Przedostatni dzień postanowiliśmy w całości przeznaczyć na Etnę. Do końca nie byliśmy pewni czy damy radę wejść na szczyt. Etna to ponad 3300 m n.p.m. My nie mieliśmy odpowiednich ubrań. Wiedzieliśmy, że na górze pogoda często się zmienia. Ostatecznie filozoficznie stwierdziliśmy, że nawet jak przemarzniemy na kość to lepiej żałować, że się weszło, niż później po powrocie żalować, że się nie weszło:) Nastęnego dnia z samego rana mieliśmy autobus, który dowiózł nas do schroniska Rifiugo Sapienza.



Potężna erupcja z 2002 roku zostawiła takie ślady:




Jeden z kraterów bocznych:

 

 Następnie dotarliśmy do końcowej stacji kolejki linowej, a dalej poszliśmy jeszcze wyżej. 





Podejście było trudne, kamyki z zastygłej lawy obsuwały się i wyglądało to tak, że robiliśmy krok do przodu i dwa do tyłu. Wokół zero roślin, wszędzie tylko zwały zastygłej lawy. Było jednak warto bo na górze widoki absolutnie niesamowite! Dotarliśmy na wysokość ok 2700 m n.p.m. Na górze miejscami leżal śnieg, a krajobraz był zupełnie księżycowy. Co jakiś czas Etna mruczała wydając odgłosy jak grzmoty podczas burzy.
Dla mnie to już zawsze będzie wyjątkowe miejsce...




Po zejściu z powrotem do schroniska wyglądaliśmy chyba nie do końca dobrze;) buty zniszczyłam, skarpetki wyrzuciłam, a czarny drobny żwirek miałam nawet we włosach:)

Ostatniego dnia wracając do Trapani skąd mieliśmy samolot powrotny do Warszawy postanowiliśmy spędzić trochę czasu w Palermo- stolicy Sycylii. Palermo ciężko nazwać ładnym miastem. Na pewno jest ciekawe i zróżnicowane kulturowo. Najpierw udaliśmy się do ogrodu botanicznego, gdzie zobaczyliśmy między innymi takie stwory jak smocze drzewo, bambusy czy drzewa z kolcami.





Następnie wybraliśmy się do Katakumb Kapucynów. To jedno z dziwniejszych miejsc, w którym udało mi się do tej pory być. W gruncie rzeczy makabryczne, sama nie wiem czy dla wszystkich.
W Katakumbach znajdują się zwłoki ok 8 tys. ludzi w ubraniach z danego okresu. Każdy kto miał odpowiednio dużą sumę pieniędzy mógł opłacić sobie miejsce na swoje zwłoki. Ludzie ci są podzieleni według płci, wieku, pozycji społecznej. 

 

 

Palermo jest bardzo różnorodne, a w mieście widać pomieszanie stylów- barokowe kościoły, arabskie budowle, piękne zabytki i rozwalające się kamienice. Tłok na ulicach, arabskie bazary, hałas i spaliny. A jednak ma coś w sobie!






Po 12 dniach wróciliśmy szczęśliwie do domu. I mimo, że mój żołądek protestował i nie chciał się przystosować do tamtejszych warunków to i tak uważam, że był to fantastyczny wyjazd.